Na jedwabnym szlaku


Granica Uzbecko-Kirgiska. Nie można spotkać tu sznura samochodów oczekujących na odprawę. Wręcz przeciwnie panuje spokój. Jednakże na brak ruchu również nie można narzekać. Co chwile mijają nas wózki obładowane arbuzami oraz melonami, które podczas wyprawy przybrały dla nas miano "torped" ze względu na swoje duże rozmiary oraz jajowaty kształt. Niektóre ciągnięte są przez osiołki, inne pchane przez ludzi. Ale i tak naszym oczom nie umknął mały szkopuł - rejestracja samochodowa przyczepiona do jednego z takowych wehikułów. Czyżby to tylko jakaś ozdoba czy rzeczywiście ten ruch graniczny, który składa się głównie z owoców "eksportowanych" z Uzbekistanu do Kirgizji, byłby rzeczywiście regulowany (* Uzbekistan eksportuje do Kirgizji (poza owocami) ropę naftową, a w zamian otrzymuje od swych wschodnich sąsiadów wodę. Wszelkie zgrzytanie w stosunkach międzynarodowych pociągają za sobą obopólne przykręcenie kurków. A wtedy obydwa kraje znajdują się w impasie. Bo Uzbekistan się zastanawia jak tu przetrwać bez wystarczającej ilości H2O, a Kirgizja bez ropy.. Chyba pozostanie to ciągle dla nas zagadką. Pozostawiając tę sprawę nierozwiązaną, ruszamy do Andiżanu wynajętymi samochodami. Dziewięć osób pomieściło się w dwóch Tico wraz z plecakami i dwoma kierowcami. Naszej uwadze nie umknęły ciekawe marki samochodów dominujące na drogach Uzbekistanu. Rynek zdominowała firma Daewoo wprowadzając tu modele Tico, Lanos oraz Damas. Przy czym Damas, minibus jest jakby "uszyty na miarę" Uzbekistanu. Szerokość dostosowana do licznych wąskich miejskich uliczek, gdzie normalny samochód straciłby lusterka na fasadach domów położonych po przeciwległych stronach uliczek. A wnętrze pojemne jak w każdym innym - każdy kierowca jest w stanie zawsze przewieźć jeszcze dodatkowego pasażera, choćby dopuszczalna liczba osób przewidziana przez producenta została już dwukrotnie przekroczona. My nasze Tico zmieniamy jednak w Andiżanie na inny środek lokomocji - rozklekotany autobus, którym mieliśmy dotrzeć do Kokand, gdzie już na dobre wkroczymy na Szlak Jedwabny. Kolejny środek lokomocji jak zwykle zaskoczył nas swoimi możliwościami pomieszczając tabun ludzi. Niektórzy myśląc, że nas przechytrzą pozajmowali nasze miejsca (o dziwo były numerowane), prośby nie pomagały, dopiero zastosowane groźby odniosły jakiś skutek w walce o kawałek przysługującego nam fotela. I tu mała obserwacja. Najgorzej zawsze wygania się biednie wyglądające babuleńki, które usadowiły się na naszych miejscach. Jednakże jak się już niedługo mieliśmy przekonać trzeba nauczyć się gruboskórności, gdyż taką walkę mieliśmy stoczyć jeszcze nie jeden raz. Do Kokandu dotarliśmy w godzinach popołudniowych, więc nie bacząc na ciążące plecaki ruszyliśmy prosto do Pałacu Chana Chudojara z XIX w., który dla zwiedzających był czynny tylko do 17:00. Po licznych komnatach za drobnym wynagrodzeniem zostaliśmy oprowadzeni przez panią przewodnik, która zaskoczyła nas, ku uciesze niektórych członków wyprawy nie władających językiem rosyjskim, znajomością angielskiego. A to nie miała być ostatnia niespodzianka czyhająca na nas w tym pałacu. Poza figami rosnącymi w centralnej jego części, których nie omieszkaliśmy spróbować, zaoferowano nam również wymianę waluty oraz zaaranżowano mieszkanie w prywatnym domu. A dom ten był skonstruowany według sztywnych Uzbeckich reguł. Wysoka brama szczelnie zakrywająca ogród, w którym od słońca chronią figowce, migdałowce oraz drzewa granatu. Pod zadaszeniem znajduje się oczywiście "łoże" służące jako podwyższenie, na którym umieszcza się mały stolik, do kuszania, a więc do jedzenia. Jednakże słowo kuszanie kryje w sobie nie tylko ściśle rozumianą konsumpcję, gdyż często towarzyszą tej czynności nie kończące się pogawędki. Sama konstrukcja "łoża" ma również sprzyjający charakter, aby dodać kuszaniu lekką nutkę rozrywki. Początkowo siedzi się na nim po turecku, a po długim i obfitym kuszaniu zmienia się pozycję na nieco bardziej horyzontalną, czemu sprzyjają także specjalne materace, którym jest ono wyścielone. Dodatkowo brak krzeseł umożliwia większą poufałość rozmówców. Przed wkroczeniem na takie "łoże" należy oczywiście zzuć obuwie. Ku naszemu zdziwieniu naszymi gospodarzami były same kobiety. Jednakże wieczorny spacer po centralnej części miasta przyniósł nam odpowiedz na te zagadkę demograficzną. Na licznych "łożach" kuszali sami mężczyźni przystrojeni w tjubetejki - tradycyjne uzbeckie czapki. My też nie mogliśmy wzgardzić chociażby czajem - herbatą - podawanym w przepięknych, ręcznie malowanych dzbankach. Przysiedliśmy więc na jednym z "łóż". Gdy tylko Uzbecy, popijający czaj z czarek - małych miseczek również ręcznie malowanych - zauważyli obecność kobiet w naszej grupie nie omieszkali dosiąść się do nas, oczarować nas swym złotym (w dosłownym znaczeniu) uśmiechem i zainicjować pogawędki. Już po paru sekundach panowie starali się dowiedzieć ile dziewczyny mają lat i czy już są zamężne. Nawet jedna z koleżanek, której chłopak siedział tuż obok, nie uchroniła się od nagabywania uzbeckich mężczyzn.

Taszkent


Nad ranem opuszczamy Kokand wynajętymi samochodami by udać się do Taszkentu, który Stalin miał w zamyśle uczynić stolicą nie tylko Uzbekistanu, ale całej Azji Centralnej. Po drodze zauważamy, że Uzbekistan jest krajem bogatszym od Kirgizji. Świadczą o tym chociażby lepiej utrzymane drogi, które w Dolinie Fergańskiej, podobnie jak w Kirgizji wiodą przez wysokie przełęcze. My wspinamy się wynajętymi samochodami na przełęcz o wysokości 2267m. Po drodze mijamy też liczne pola bawełny, które będą nam towarzyszyć przez większość pobytu w Uzbekistanie. Jeszcze przed dotarciem do stolicy zatrzymuje nas policja. Na szczęście nie trzeba płacić żadnej łapówki. Pan policjant dokonuje koniecznej rejestracji naszych paszportów (co zdarzy się jeszcze nie raz na drogach Uzbekistanu), a my możemy ruszać dalej, pozostawiając już na dobre góry za plecami. Jeszcze tylko rzucamy ostatnie upajające oko spojrzenie. W Taszkiencie załatwiamy najpierw niezbędne formalności. Zakup biletu na pociąg do Samarkandy okazał się jednak nie lada wyzwaniem, gdyż wszystkie kasjerki miały przerwę obiadową. Zastanawialiśmy się tylko czy kucharze z dworcowej restauracji, która akurat była zamknięta, również poszli napełnić żołądki. Nasze oczekiwania odnośnie wykupienia biletów na dalsze odcinki podróży także przerosły miejscowych urzędników. A związane jest to z trzema przykazaniami: - nigdy nie nabywaj biletu w miejscu innym niż miejsce odjazdu. I tak tego nie dokonasz, gdyż brak systemu uniemożliwia przesył koniecznych informacji pomiędzy różnymi stacjami.; - nie kupuj biletu w inny dzień niż dzień odjazdu; - nie myśl, że wyprzedzisz w dzień odjazdu innych pasażerów kupując bilet odpowiednio wcześnie; I tak tego nie zrobisz, gdyż nałożone jest dodatkowe ograniczenie czasowe pozwalające na nabycie biletu dopiero na trzy godziny przed odjazdem. Oprócz formalności biletowych musieliśmy odwiedzić jeszcze obmień waluty. Każdy wymienił po jedyne 50$ dolarów, a dostaliśmy w zamian parę plików sumów - waluty Uzbekistanu. Niektórzy wypchali więc kieszenie spodni, inni torby po aparatach. I tak wyposażeni ruszyliśmy na zwiedzanie Taszkentu.(* W latach 90. w Uzbekistanie panowała hiperinflacja, dlatego waluta straciła znacznie na wartości w porównaniu z rokiem 1993, kiedy to Uzbekistan, podobnie jak inne kraje byłego ZSSR został zmuszony do wprowadzenia własnego pieniądza. Jednakże rząd Uzbekistanu nie dokonał niezbędnej dewaluacji. Obecnie najwyższy nominał to 1000 sumów, który odpowiada 2,5 zł. Aby uzbierać więc wartość 100 zł trzeba mieć 40 takich banknotów. Uzbecy to dopiero maja wypchane portfele! W Uzbekistanie, w przeciwieństwie do Kirgizji, dość trudno wymienić walutę, gdyż ilość kantorów jest limitowana i skrupulatnie nadzorowana przez rząd. Rzekomo takie ograniczenia miałyby zapobiec dalszemu spadku wartości waluty, czemu jednak my jako studenci ekonomii nie chcieliśmy dać wiary. Jednakże skutek ma to taki, że trudno znaleźć obmienyj punk, a jak się już nawet tego dokona to, aby doszło do wymiany należy złożyć swój autograf na specjalnym świstku. Regulowany jest również kurs, który jest jednakowy w całym kraju.) Kluczowym punktem było oczywiście jedyne metro w Azji Centralnej, które do złudzenia przypomina petersburskie czy moskiewskie. Te same przeszkolone drzwi, te same bramki, które gapowiczów próbujących prześlizgnąć się bez opłaty karzą uderzeniem po nogach, a nawet te same zakazy - zakaz fotografowania, który przez niektórych z nas został złamany, co oczywiście nie umknęło czujnemu oku funkcjonariuszy uzbeckiego metra. Tylko żetony nieco inne-niebieskie. Taszkent nie zauroczył nas swoimi zabytkami. I cóż trudno się dziwić skoro większość miasta zrównana została z ziemią w 1966 roku podczas trzęsienia ziemi. Później wprawdzie przystąpiono do odbudowy, w której musiały uczestniczyć wszystkie republiki, jednakże poskutkowało to dominacją sowieckich budynków, które pewnie za czasów swej świetności były podziwiane, lecz dzisiaj raczej odstraszają swą szarością. My mieliśmy możliwość przenocowania w jednym z nich. Gostinica - "hotel"- usytuowana koło cyrku, w dobrym punkcie komunikacyjnym - blisko stacji metra jest miejscem godnym polecenia dla podróżnych z małymi wymaganiami. Za jedyne 4000 sumów można przenocować na łóżku w pokoju z łazienką (wprawdzie pozostawiała ona wiele do życzenia, ale i tak przewyższała standard oferowany nam w następnych gostinicach) oraz otrzymać niezbędną rejestrację. (* Kolekcjonowania rejestracji skrupulatnie przestrzegaliśmy podczas całej podróży po Uzbekistanie. Wprawdzie prywatne domy, w których zdarzało nam się nocować nie wystawiają często tego niby niezbędnego dokumentu (z przekazów ustnych dowiedzieliśmy się, że wystawiający musi uiścić opłatę w wysokości dwóch dolarów), jednakże jak się okazało w dalszej części podróży nikt nie żądał od nas potwierdzenia rejestracji z konkretnych punktach naszej wyprawy po Uzbekistanie. Przedstawienia tych dokumentów nie wymagano też przy wyjeździe z Uzbekistanu, z czym mieliśmy nie mały problem.

Samarkanda


A my już około godziny 5:00 wyruszamy na podbój Imperium Timura - kierunek Samarkanda. I tu, spotyka nas wielkie zaskoczenie. Jedziemy pociągiem z klimatyzacją, w przedziale przygotowany dla nas dzbanuszek z czarkami, oczekujący na "stewardesę", która zaraz wejdzie, aby zapytać "czaj zielenyj li czernyj", a na śniadanie podano kanapki z szynka i serem (cena biletu - 6000 sum). Do Samarkandy dojeżdżamy w godzinach przedpołudniowych i od razu udajemy się kierując się przewodnikiem Lonely Planet "Cental Asia" do umieszczonej tuż przy dworcu gostinicy "Lokomotiv", w czym pomagają nam miejscowe dzieci. Niestety okazało się, że gostinica obecnie służy tylko Uzbekom, a innostancy - obcokrajowcy nie są przyjmowani i ani negocjacje, w których jesteśmy całkiem nieźli, ani telefoniczne rozmowy z przełożoną, ani nawet przekonywania, że my alpinisty i możemy spać na matach, nie pomogły, więc musieliśmy udać się do innego hotelu. Kierując się priorytetem najniższej ceny, podążając za wskazówkami LP, jak zwykliśmy nazywać przewodnik Lonely Planet, udaliśmy się więc do gostinicy "Registon" usytuowanej w centrum Samarkandy. Był to jeden z najschludniejszych hoteli podczas naszej podróży, za który zapłaciliśmy po 6600 sumów. Jedyną plagą były komary, które dopiero tu, a nie w Tien Szanie czy Pamirze, nie dały nam zmrużyć oka. Zwiedzanie rozpoczynamy od Meczetu Bibi-Khanym, ale chcąc uszanować sztywne reguły Islamu, udajemy się wcześniej na Siab Bazar, aby tam dziewczyny mogły zaopatrzyć się w chusty niezbędne do okrycia głów i ramion. A sam Siab Bazar ustępuje chyba tylko słynnemu Osz Bazar, który odwiedziliśmy będąc jeszcze w Biszkeku. I tu podobnie jak na innych bazarach Azji Centralnej wydzielone są poszczególne działy dla konkretnych rodzajów produktów. Tak więc aby dotrzeć do chust musimy się najpierw przedrzeć przez dział lepioszek- charakterystyczny dla Centralnej Azji rodzaj chleba, które są poukładane na wozach i w dziecięcych wózkach, później przez dział bakalii, gdzie mili sprzedawcy nagabują nas do kupna dając nam posmakować daktyli, rodzynek czy przepysznych migdałów, następnie przez kolorowe przyprawy, aby znów być częstowanym owocami poukładanymi w symetryczne piramidki. Gdy już docieramy do chust rozpoczyna się zwykły rytuał, czyli sprzedawcy wymyślają cenę po tym jak już zmierzyli swoim okiem zainteresowanego i dokładnie ocenili jaką cenę mogą zaproponować. Jednak my się nie dajemy tak łatwo nabrać na tanie sztuczki i ostro się targujemy. I tu cenna rada. Chcąc zrobić dobre zakupy po przyzwoitych cenach, należy wysłać osobę płynnie władającą rosyjskim, dobrze kupować więcej niż jedna sztukę, gdyż wtedy łatwo zbić cenę, należy też zainteresować się podobnym towarem na straganie obok, gdyż uzbeccy sprzedawcy często ostro rywalizują również między sobą. My byliśmy przekonani, że dokonaliśmy bardzo opłacalnego zakupu. Jednakże, pomimo że i tak zbiliśmy już cenę o połowę, to znaleźliśmy identyczny produkt za połowę przez nas wynegocjonowanej ceny w Bucharze. Cóż to przecież Azjaci są mistrzami targowania się! Tak wyposażeni ruszamy na podbój Meczetu Bibi-Khanym, z którym związana jest pewna legenda. Otóż małżonka Timura - Bibi-Khanym zleciła zbudowanie największego dotychczas meczetu na cześć swojego męża, który wyruszył na jeden ze swych licznych podbojów. Jednakże uroda pięknej, chińskiej żony Timura zachwyciła tak architekta, że ten poprzysiągł nie dokończyć budowy póki nie skradnie Bibi-Khanym choćby jednego pocałunku. A ten pozostawił na policzku Bibi-Khanym ślad. Timur zauważywszy co się działo pod jego nieobecność wydał nakaz, aby kobiety zakrywały twarze, by ich piękne oblicze nie uwodziło mężczyzn. Rozmach z jakim został zbudowany Meczet Bibi-Khanym nie szedł w parze z ówczesną wiedzą, dlatego według podań jeszcze zaczym prace zostały ukończone zaczął się on walić, a trzęsienie ziemi z 1987 praktycznie zrównało go z ziemią. My zwiedzmy już częściowo odbudowany meczet i nie omieszkamy ominąć centralnego punkty wewnętrznego placu, gdzie usytuowany jest pewien monument. Według podań gwarantuje on liczne potomstwo dla kobiet, które odważą się pod nim przeczołgać. Tak też wszystkie niewiasty z naszej grupy uczyniły. Następnie udajemy się do Registanu, który podobnie jak inne zabytki oczarowuje swym rozmachem oraz intensywnymi błękitem małych płytek, którymi są obłożone spalone słońcem ściany. Tu warto też wejść na jeden z minaretów, skąd rozciąga się widok na całą Samarkandę, a nawet można dojrzeć oddaloną pustynię Karakum. Na minaret wprowadza, najprawdopodobniej nielegalnie, jeden ze strażników, zaś droga wiedzie przez zawaloną część jednej z medres. Cena wstępu waha się w zależności od umiejętności targowania się. Podczas zwiedzania Samarkandy nie można ominąć również najstarszego budynku miasta pochodzącego z XVI w. - mauzoleum Ruchabad oraz mauzolea Timurydów w kompleksie cmentarnym Szah-i Zinda, w którym znajduje się niezliczona liczba meczetów. Następnego dnia po pożywnym śniadaniu, na które spożyliśmy jadło koreańskie , odwiedzamy jeszcze miejsce pochówku Timura - mauzoleum Gur-i Mir. A wieczorem bawimy się na szalenie tanim wesołym miasteczku (gorąco polecamy taką rozrywkę w Azji Centralnej), by złapać nocny pociąg dojeżdżający do Kagan - miejscowości oddalonej o 13 km na wschód od Buchary. A w nim mieliśmy stawić czoło realiom kolei uzbeckich. (* Do Azji Centralnej w ramach represji zostali zesłani Koreańczycy. Stanowią teraz jedną z mniejszości narodowych w Uzbekistanie. Ich dania narodowe, tanie i smaczne, można spotkać na licznych bazarach. Oczywiście sprzedawcy zachęcają do zakupu częstując zainteresowanych przechodniów, dlatego często wystarczy tylko pójść na bazar, aby już się najeść.)

Buchara


Mieliśmy bilety na pociąg plackartnyj - sypialny bez przedziałów - z wykupionymi miejscówkami, ale bez numerowanego miejsca, które niestety miał wskazać dopiero prowadnik. Wchodzimy do wagonu i robiąc jeden krok już klinujemy się w przejściu, gdyż dalej nie ma dla nas miejsca. Ludzie stoją wszędzie, siedzą po kilka osób na pryczach, a do tego jeszcze chodzą babuszki- panie sprzedające jedzenie- krzycząc głośno manty, gorjacej manty-rodzaj pierogów-, mineralka, piwo,…. i próbując przedrzeć się koło nas nie bacząc na nasze plecaki, niosąc w ręku pełne misy przetworów i mając dodatkowo pokaźny gabaryt w postaci dość dużych piersi. Słowem krew się w nas gotuje. A tu prowadnik jeszcze nie za bardzo się kwapi, aby zorganizować należne nam prycze. Przecież musi zrzucić ludzi, którzy przed chwilą dali mu w łapę za ten przywilej. Jakoś udaje się przetrwać noc by dotrzeć do Kagan skąd już bierzemy marszrutę bezpośrednio do Buchary. Linia kolejowa nie dochodzi niestety do miasta, gdyż jeden z władców - Emir Abdallahad postrzegał kolej jako wpływ złych mocy. A my uszanowawszy jego wolę marszrutą podjeżdżamy pod najtańszy hotel w mieście- hotel "Zarafshan" . Cena - 5000 sum z pewnością kilkakrotnie przewyższała standardy. W pokojach po podłodze pociągnięte są rury, a przed wejściem do łazienki należy nabrać dużą ilość powietrza. Najgorsze były jednak komary, które i tu nam doskwierały. W "Zarafszanie" przyszło nam spać tylko jedną noc, gdyż kolejnego dnia zaaranżowaliśmy już nocleg w prywatnym domu za 2 $ od osoby. Buchara poprzecinana jest licznymi kanałami, które miały przynieść trochę wilgoci nagrzanemu miastu. Kiedyś nie będąc zbyt często oczyszczane były przyczyną licznych chorób mieszkańców miasta. Jednak Sowieci doprowadzili je do porządku i dziś nadają miastu charakterystyczny wyraz. Jednym z najsłynniejszych kanałów, a raczej basenów, jest Labi Hauz usytuowany w samym sercu starej Buchary. Dookoła niego można pokuszać na licznych "łożach". My, ze względów oszczędnościowych, polecamy jednak knajpki trochę bardziej oddalone od centrum, gdzie każdy innostraniec zostanie mile podjęty blinami - naleśniki z mięsem, pilawem - specjalny rodzaj ryżu gotowany na wywarze podawany z kawałkami mięsa i papryką (ulubiona potrawa jednego z uczestników wyprawy, który potrafił na raz wciągnąć dwie porcje) oraz lagmanem - twardy makaron z mięsem w zalewie. Odwiedzając Bucharę nie można przeoczyć minaretu Kalon, który mierzy 47 metrów wysokości. Obecnie jest on niestety zamknięty dla zwiedzających, jak się dowiedzieliśmy od jednego z mieszkańców, w obawie przed atakami ekstremistów islamskich. Tuż obok minaretu znajdują się Kalan Meczet oraz Miri-i-Arab Medresa. Ta ostatnia jest wciąż czynna, a nauki pobierają w niej sami chłopcy. Wprawdzie obecnie medresy funkcjonują osobno dla chłopców i osobno dla dziewcząt, ale jest to i tak postęp, gdyż jeszcze do niedawna kobiety nie miały w ogóle prawa do kształcenia. A my dalej kierujemy się w stronę Arki - najstarszej budowli Buchary, miasta w mieście, na zwiedzanie której poświecić należy około dwóch godzin. Natomiast wieczorem oddajemy się przyjemnościom - udajemy się do łaźni (cena około 3000 sum za półtorej godziny), gdzie spożywamy arbuza z wódką, a jeden z kolegów zażywa masażu z imbirem. (* Owoce w Uzbekistanie są przeraźliwie tanie. W szczególności arbuzy - za kilkukilogramową sztukę płaci się złotówkę. Należy go spożywać w odpowiedni sposób- siedząc z rozszerzonymi nogami, tak aby ogromne ilości soku mogły spokojnie kapać na ziemię. Podobnie winogrona i melony zaskakują swą słodyczą.) Kolejnego dnia odwiedzamy oddalone o 12 km Bakhautdin Naqshband Mauzoleum, które dla wyznawców Islamu stanowi święte miejsce. W islamie sunnickim muzułmanin ma pięć obowiązków: wyznanie wiary, modlitwa, post, jałmużna oraz pielgrzymkę do mekki, którą jednak nie wszyscy są w stanie odbyć. Piąty obowiązek można wypełnić jednak przybywając trzy raz w ciągu życia właśnie do Bakhautdin Naqshband Mauzoleum. Z Buchary z pewnością nie należy wyjechać nie kupiwszy pamiątek w licznych kramikach, które oferują ceny niższe niż w Samarkandzie i większy wybór niż w maleńkiej Chiwie. W Nadir Divanbegi Medresssa, usytuowanej na wschód od Labi Huuz, można się przyjrzeć jak liczni rzemieślnicy wykonują swoje wyroby. Spostrzegawczemu oku nie umknie szwaczka wyszywająca obrus czy "jubiler" wykonujący kolczyki i bransolety. My również zaopatrzyliśmy się w liczne rękodzieła: komplety herbaciane - dzbanki z czarkami, tjubetejki, a jeden z uczestników wyprawy skusił się nawet na zakup jedwabiu. Obładowani prezentami dla wszystkich znajomych zapakowujemy się do busa, który ma nas zawieźć do Chiwy (cena 9000 sum od osoby). Sama przejażdżka była dość ciekawa. Do jednego busa wcisnęliśmy się jak zwykle w 9 osób z plecakami. Ci którzy siedzieli z tyłu musieli wychodzić przez okno, inni trzymali nogi na plecakach. Jednakże na jednej ze stacji benzynowych nasz kierowca stwierdził, że jeszcze jedna osoba z pewnością się z mieści. Musieliśmy zastosować ostry sprzeciw. Na szczęście poskutkowało. Sama droga wiedzie przez pustynię. My wyruszyliśmy dobrze po południu, a więc ominęliśmy największy żar, ale przed oczyma stanęła nam grupa Polaków napotkana jeszcze w Bucharze, która pokonała tę trasę na rowerach!

Chiwa

Do Chiwy docieramy późno w nocy, zmuszeni więc jesteśmy zanocować w hotelu, do którego dowiózł nas kierowca - hotel "Islambek". Za pokoje z klimatyzacją oraz śniadanie zapłaciliśmy po 8 dolarów. Cóż luksus kosztuje! Polecamy jednak "Private Hotel", w którym spędziliśmy drugą noc. Położony jest poza murami starego miasta, i jak sama nazwa wskazuje w prywatnym domu (gospodarze wystawiają jednak rejestrację). Do dyspozycji gości jest niemal połowa domu, telewizor a nawet wieża. Ten luksus kosztuje jedyne 5 $. Chiwa podobnie jak Samarkanda i Buchara oferuje mnóstwo zabytków dla zwiedzających. Jednakże najbardziej urzekające nie są poszczególne budynki, lecz całość starych zabudowań otoczona grubym warownym murem. Najlepiej przejść się licznymi uliczkami i napawać się klimatem miasta. Każdemu spacerowi po Chiwie dodatkowo towarzyszą radosne okrzyki dzieci: "Bombon, Bombon"! Warto również wspiąć się na jeden z dwóch otwartych minaretów ( Juma bądź Kaltar Minor minaret), aby móc podziwiać piękną zwartą zabudowę miasta, bądź spojrzeć na pustynię.

Podróż nad Morze Aralskie


Chiwę opuszczamy wcześnie rano trolejbusem do oddalonego o 35 km Urgench (podróż zajmuje jedyne półtorej godziny), aby tam wynająć samochody do Kungradu, skąd busem pojedziemy do Mujniaku /Moynoqu/. (* Jeszcze w 1918 roku zapadła w ZSSR decyzja, że w Uzbekistanie i Turkeministanie będzie uprawiana bawełna. Jednakże pustynne tereny obydwu krain nie nadawały się pod uprawę "białego złota" , dlatego postanowiono stworzyć system irygacyjny odprowadzający wodę od rzek Amu-daria oraz Syr-daria. Rzeki jednak utraciły na sile, w skutek czego morze, do którego uchodziły zaczęło wysychać. Według licznych badań Morze Aralskie pomniejszyło się o 2/3 swojej pierwotnej objętości. Niektórzy ekolodzy porównują tę katastrofę Czarnobyla.) Mujniak - dawny port morski oraz ważny ośrodek wypoczynkowy dziś straszy porzuconymi budynkami. Jednym z nich jest dawna chluba - kombinat przetwórstwa rybnego. Po cofnięciu się morza większość mieszkańców opuściła miasto, które nie było w stanie zapewnić im jakiejkolwiek pracy. My zatrzymujemy się w jedynej gostinicy "Oybek" (cena ok. 3$). Podobnie jak większość miasta, również ten budynek jest zaopatrywany w wodę przez godzinę dziennie, co poskutkowało pomysłowymi rozwiązaniami sanitarnymi np.: prysznicem umieszczonym na zewnątrz budynku w metalowej szopie ze zbiornikiem na dachu. Mujnak miał być naszą bazą wypadową do wycieczki nad obecny brzeg Morza Aralskiego. Niestety jak się okazało zorganizowanie transportu do naszego wymarzonego celu nie było łatwym zadaniem. Nikt poza pewnym Rosjaninem nazwiskiem Pilajew nie woził turystów nad Morze Aralskie. Zastanawialiśmy się czy wszystkie przedsiębiorcze osoby już uciekły z tego miasta czy rzeczywiście ludom Azji Środkowej tak trudno przychodzi robienie jakichkolwiek interesów, bo przecież nie tylko my byliśmy chętni do wyprawy - w hotelu mieszkali również żądni przygody Francuzi. Podczas oczekiwania na transport odwiedziliśmy jeszcze osławione cmentarzysko statków usytuowane około 1km od Mujnaku. Wraki okryte rdzą położone na dawnym dnie morza dziś stoją majestatycznie i tylko one są w stanie przemówić, że ich miejsce jest tu. Widocznie ten głos rozpaczy nie dotarł jednak do decydentów, którzy twierdzili, że Morze Aralskie jest "wybrykiem natury", a ważniejsze są obecne potrzeby społeczeństw, czyli nawadnianie pól. Szkoda tylko, że decydenci nie wzięli pod uwagę, że zanim woda dotrze do upraw zostanie zmarnowanych 70% przesyłanych zasobów ze względu na nieszczelność kanałów! Po długich poszukiwaniach odnajdujemy Pilajewa, który zgadza się zawieźć dwie osoby nad wymarzony przez nas brzeg motorem Ural . Nad ranem udaje się jednak zorganizować dwa dodatkowe motory i sześciu szczęśliwców spośród naszej dziewiątki za jedyne 50$ od osoby (z Pilajewem cena nienegocjowalna!) wyrusza trzema motorami, aby pokonać 100km dawnego dna morskiego, a dziś pustyni. (* Ural jest to typ motoru, którego wzór został ściągnięty przez Rosjan od Hitlerowców podczas II wojny światowej i jest produkowany w niezmienionej postaci do dziś. Motor z przyczepką z boku.) Podróż motorem przez pustynie stanowi nie lada przeżycie. Przez cały czas trzeba być mocno skupionym, aby nie spaść na licznych wybojach. Należy zabrać też po kilka litrów wody na osobę, gdyż nie tylko żar doskwiera, lecz również duże ilości kurzu dostają się do gardła. Te wszystkie niewygody rekompensują jednak widoki. Dawne dno morskie przypomina krajobraz księżycowy. Wspinamy się na liczne wzniesienia uformowane w przedziwne kształty o zabarwieniu od białego po niebieskawy. Zakurzeni docieramy po sześciu godzinach jazdy nad brzeg morza, a spragnieni kąpieli od razu wskakujemy do wody. Okazuje się to jednak nie takie proste. Morze wciąż się cofa, a więc trudno tu znaleźć plażę ukształtowaną przez liczne odpływy i przypływy. Aby wejść do wody trzeba przedrzeć się najpierw przez pas błota, w którym co ciężsi zapadają się po uda. W końcu woda. I tu znowu zaskoczenie. Zasolenie, które sięga tu od 100 do 120 % sprawia, że nawet ci co nie umieją pływać z łatwością położą się na wodzie. Wyporność odbiera jednak łatwość pokonywania odległości gdyż każdy ruch ręką czy nogą wymaga więcej wysiłku w gęstszej wodzie. Po godzinnej kąpieli znowu czeka nas sześć godzin trzęsienia na motorach. Nasze wehikuły nie były jednak pierwszej młodości i co chwilę musieliśmy stawać, aby schłodzić silniki. A czym? Naszą pitną wodą. I już po chwili jej zabrakło. Na szczęście odwiedziliśmy po drodze jedną ze stacji badawczych i uzupełniliśmy zapasy. Powróciliśmy już po zachodzie słońca w świetle gwiazd. Po drodze zmęczenie łagodziły jeszcze widoki pięknie oświetlonych wieży badawczych poszukujących gazu ziemnego.

Powrót


I to była ostatnia nasza wycieczka. Teraz rozpoczynamy drogę powrotną. Z Mujnaku samochodami jedziemy do Kungradu, skąd już pociągiem do Beyneu. Linia kolejowa jest jedynym połączeniem na tej trasie, gdyż przez pustynie nie wiedzie żadna droga. Pewnie dlatego podróż ta okazała się jedną z najgorszych podczas całego wyjazdu. Wagon typu obszczij- wspólny , bez wyznaczonych miejsc, do którego weszło trzy razy więcej osób niż było wskazane, a w miejscach na bagaże przewożone były niezliczone ilości arbuzów. Jadąc przez pustynie zafundowaliśmy sobie darmową saunę - nawet nie ruszając się traciliśmy niesamowite ilości wody. Do tak wysokiej temperatury w wagonie przyczyniła się z pewnością nadprogramowa liczba osób, która za łapówkę daną prowadnikowi mogła jechać jedynym środkiem transportu przemierzającym te tereny. Odprawa graniczna, stajanka-postój w środku pustyni, wszyscy wychodzą zaczerpnąć świeżego powietrza. Zapala się zielone światło. Panuje pewien dziwny popłoch wśród podróżnych, wszyscy na gwałt chcą wsiąść do pociągu. I nie dziw. Bo ten pozostawiając połowę pasażerów na torach zaczyna ruszać! W Beyneu już w Kazachstanie musimy udać się na posterunek policji. Część z nas przekroczyła nielegalnie granicę przechodząc przez góry z Kazachstanu do Kirgizji i nie ma pieczątki wyjazdowej. Po długim oczekiwaniu, paru telefonach do wyższych służb udaje się jednak sprawę załagodzić. Wyjechaliśmy z Uzbekistanu!
Powrót