Długa droga do Katonu


Naszą wyprawę rozpoczęliśmy 3. lipca na dworcu centralnym Warszawie. Stamtąd przez Terespol i Brześć dostaliśmy się do Moskwy, gdzie po krótkiej przerwie wsiedliśmy do pociągu Moskwa- Astana. Tam spędziliśmy 3 kolejne dni korzystając z przywileju nic nie robienia. W pociągu żyjemy od postoju do postoju. Przerwy te są bowiem okazją do nabycia różnych, przygotowywanych przez miejscowe "babuszki" potraw. Chociaż, w ofercie są głównie pirażki z miesem lub kartoszka, bielieszy (rodzaj pirażków), manty (coś w rodzaju pierogów), ryba, lepioszka (rodzaj pieczywa), mineralka i inne napitki i marozenoje (lody) sprzedawane wprost z kartonu, to czasem można liczyć na jakieś lokalne przysmaki wprowadzające urozmaicenie do naszej diety.Posileni nabytymi na postojach produktami podróżni grają w karty, wpatrują się w widoki zza okna (nie można jednak liczyć na wielkie różnorodność, bowiem trasa biegnie głównie po stepie), ucinają sobie miłe pogawędki, czytają lub śpią. My dzięki temu, że podróżowaliśmy w 7 osób nie mogliśmy narzekać na nudę. Wypoczęci i wyspani dotarliśmy do Astany. Ta nowa stolica Kazachstanu jest miastem wybudowanym na półpustynnym stepie, co sprawia, że czuje się nieograniczoną przestrzeń. Z idealnie równego terenu wyrastają olbrzymie budynki rządowe, banki i kasyna. Rzuca się w oczy duża ilość budynków będących w budowie. Po kilku godzinach spędzonych w Astanie pojechaliśmy do Ust Kamienogorska. To miasto o industrialnym klimacie przywitało nas deszczem i przez to bardzo do siebie zniechęciło. Najszybciej jak się dało kupiliśmy bilety do Żyrianowska i jeszcze tej samej nocy jechaliśmy kolejnym pociągiem. Stacja kolejowa jest jednak oddalona o kilka kilometrów od centrum Żyrianowska. Autobusy, stanowiące jedyną opcję transportu do miasta i będące tam dostępne w czasie przyjazdu pociągu są tak zapchane, że mieliśmy pewne kłopoty z dostaniem się do któregoś z nich. Pomogła nam znajomość z "miejscowym" zawarta podczas podróży. Pan wstawił się za nami tłumacząc wszystkim, że jesteśmy alpinisty i przyjechaliśmy zmierzyć się z górami, których oni nigdy nie pokonali. To wzbudziło szacunek i przekonało ludzi, żeby dać nam szansę wejścia do tego już napchanego autobusu. Trzeba przyznać, ze nas siedmioro plus siedem wielkich plecaków troszkę zmniejszyło i tak już marny komfort jazdy. Na dworzec autobusowy (znajdujący się blisko centrum) w Zyrianowsku dotarliśmy w atmosferze pogawędek z jak zwykle zainteresowanymi miejscowymi. Tam w dworcowej noclegowni wybraliśmy dwuosobowy pokój Ljux, bowiem zależało nam na telewizorze (był to dzień finałów mistrzostw świata w piłce nożnej). Dzięki temu, że w siedem osób spaliśmy w dwuosobowym pokoju koszty nie były wysokie, a po zamianie telewizora z mieszkańcami sąsiedniego pokoju mogliśmy obejrzeć mecz Włochy-Francja. Kolejne dwa dni poświęciliśmy na załatwianie registracji (z tym gładko poszło już w Żyrianowsku) i pozwoleń na trekking w rejonie Biełuchy (tego nie udało się zrobić nie tylko w Zyrianowsku, ale również nie było dyskusji na posterunku w Urylu). Okazało się, że owe pozwolenia można załatwić jedynie w Ust Kamienogorsku i to też nie od ręki. O wracaniu tam nie było mowy. Odmową wstępu w rejon Biełuchy byliśmy bardzo zawiedzeni i dotknięci.W końcu po 9 dniach podróży nie jest miło dowiedzieć się, że nici z oglądania "świętej góry". A dotrzeć z Żyrianowska do wspomnianego Uryla przecież nie było wcale łatwo. Najpierw pojechaliśmy autobusem do Katonu. Żeby się do niego dostać specjalnie spaliśmy przy dworcu kolejowym, skąd odjeżdżał owy autobus. Mimo tego, musieliśmy stoczyć bój o miejsce w autobusie, bowiem natknęliśmy się na wyjątkowo nerwową panią bileterkę. Ku naszemu oburzeniu skasowała nas podwójnie z powodu plecaków, a próby negocjacji ceny o mały włos skończyłyby się koniecznością opuszczenia przez nas autobusu, który kursuje raz dziennie. Humory poprawiły nam widoki, bowiem droga do Katonu prowadziła przez góry. W górskiej wiosce na północnym wschodzie Kazachstanu- Katonie stoczyliśmy jeszcze bój o ceny taksówek do Uryla i tam na posterunku, który był oddalony od granicy z Chinami już tylko o kilkadziesiąt kilometrów spotkała nas niemiła wiadomość o braku możliwości załatwienia prapusków (pozwoleń) na trekking w rejonie Biełuchy, która znajduję się w "pagranzonie" (strefie przygranicznej)

Ałtaj


Najważniejsze to przełamać kryzys i najlepszym wyjściem było oczywiście pójście w góry. Musieliśmy szybko wymyślić plan awaryjny. Skoro byliśmy już w Ałtaju to nie mogliśmy z niego zupełnie zrezygnować. Na naszej bardzo niedokładnej mapie nakreśliliśmy sobie trasę i ruszyliśmy, żeby jak najszybciej wyjść kilka kilometrów za Katon i przespać noc w namiotach, z dala od ludzi. Tymi byliśmy bowiem już nieco zmęczeni. W wioskach często trafialiśmy na pijanych miejscowych, którzy bardzo garnęli się do rozmowy, ale ich stan nie pozwalał na wymyślenie więcej niż dwóch zdań, które w kółko powtarzali. Na początku nie mieliśmy nic przeciwko, w końcu wyprawa powinna wiązać się z integracją z miejscowymi, ale po kilku takich spotkaniach potrzebowaliśmy odetchnąć i góry były do tego idealnym rozwiązaniem.

Ałmata


Po zakończeniu trekkingu w Altaju wróciliśmy marszrutką do Ust Kamienogorska (przez miejscowych zwany Oskeman), skąd mieliśmy pojechać do Alma Aty. Okazało się jednak, że chętnych na taką podróż jest wielu i nie tylko nie było już biletów na autobus, ale nawet na pociąg. Spędziliśmy noc w Ust Kamienogorsku i następnego dnia późnym wieczorem wsiedliśmy do pociągu. Chociaż mieliśmy całą dobę odpoczynku i jedynym naszym zadaniem było zdążyć na pociąg okazało się, że za późno wyszliśmy na przystanek i nie było już żadnego autobusu, który zawiózłby nas na dworzec PKP. W nerwowej atmosferze złapaliśmy dwie taksówki i ostatecznie zdążyliśmy na pociąg, który zapewnił nam nocleg na dwie kolejne noce. Do Alma Aty dotarliśmy 20.07 o godz. 8 rano. Pierwszym punktem pobytu w Alma Aty było zakupienie biletów na drogę powrotną. Trasę mieliśmy dość skomplikowaną, bowiem wracać z Uzbekistanu (z Kungradu) postanowiliśmy przez Atyrau , Astrachań, Rostów , Donieck, Dniepropietrowsk, Lwów i do Polski. Zanim dostaliśmy się do kasy minęło już sporo czasu a zanim od niej odeszliśmy 4 godziny. Co gorsza, bilety mieliśmy od Atyrau. Okazało się, że na koleje uzbeckie nie ma możliwości zakupu biletów poza Uzbekistanem. Z absurdami kolei uzbeckich mieliśmy się jeszcze parokrotnie spotkać, ale o tym w relacji z Uzbekistanu. W każdym razie, po załatwieniu spraw biletowych mieliśmy już niewiele czasu na zwiedzanie Ałma Aty, bo jeszcze tego samego dnia wieczorem chcieliśmy pojechać do Medeo, by następnego dnia z samego rana rozpocząć trekking w Tien Szanie. Te kilka godzin, które mieliśmy w Ałma Aty poświęciliśmy na szukanie sklepu z mapami, którego nie było pod adresem podawanym przez przewodnik Lonely Planet, ani też pod żadnym innym. Bieganie po byłej stolicy celem nabycia map okazało się głównym punktem naszego zwiedzania, ale zdążyliśmy jeszcze zobaczyć Plac Respubliki, największą drewnianą cerkiew i odwiedzić "zielony bazar", gdzie byliśmy częstowani przez przesympatycznych sprzedawców przeróżnymi bakaliami. Przekonaliśmy się też o tym , że mieszkańcy tego miasta są bardzo mało pomocni w kwestiach podawania sposobu dojścia nawet do bardzo charakterystycznych miejsc. Po uzupełnieniu zapasów jedzeniowych ruszyliśmy na kolejny trekking.

Górami nad Issyk Kul - Tien Szan


Trekking rozpoczęliśmy w Medeo, miejscu oddalonym o kilka kilometrów od byłej stolicy Kazachstanu. Udając się do Medeo z Ałma Aty warto wydać kilkaset tenge (ok 1,5zł) od osoby więcej i dotrzeć taksówką aż pod stację wyciągu na Szymbulaka. My wybraliśmy podchodzenie, w upale, po zdającym się nie mieć końca, pnącym się ostro w górę asfalcie. Okazało się to zbędną stratą czasu. Dalej ścieżka na przełęcz (3500 m n.p.m.) prowadzi wzdłuż wyciągu, który podzielony jest na trzy etapy, każdy płatny z osobna. Tu jednak podchodziliśmy już przyjemnym trawiastym zboczem wznosząc się ponad majaczącą w dole Ałma Atę. Następny dzień rozpoczęliśmy od zejścia do doliny Lewego Tałgaru. Po przejściu kilku długich kilometrów doliną rozbiliśmy się nad mocno mętnymi wodami strumienia. Kolejnego dnia musieliśmy pokonać przełęcz Turystów (3900 m n.p.m.). Odbiliśmy na zachód od doliny i po pokonaniu kilkuset metrów podejścia znaleźliśmy się w niesamowitej krainie lodowców. Jak okiem sięgnąć górowały nad naszymi głowami ponad czterotysięczne szczyty, z których schodziły imponująco rozległe lodowce. Wkrótce naszym oczom ukazała się biała przełęcz Turystów. Brak raków powodował nasze obawy, ale byliśmy dobrej myśli. Na szczęście przyroda była dla nas łaskawa i mimo że na przełęczy zastał nas silny wiatr, śnieg i gradobicie udało się bezpiecznie przedostać na drugą stronę. Schodziliśmy zapadając się po pas w mokrym śniegu i walcząc z bólem marznących dłoni i twarzy. Ciągłe wygrzebywanie się z białego puchu wiązało się oczywiście z przemoczeniem i dużym wysiłkiem jednak nie było wyjścia - musieliśmy dojść do doliny żeby się rozbić. Szczęśliwi i zmarznięci nocujemy w dolinie, by następnego dnia podejść szeroką drogą wzdłuż rzeki Ozjornaja na przełęcz graniczną o tej samej nazwie (3500 m n.p.m.). Na granicy nie spotykamy żadnego strażnika, więc po chwili podziwiania malowniczych widoków udajemy się wciąż szeroką i łatwo dostrzegalną ścieżką do jednej z najciekawszych dolin, jakie widzieliśmy. Jesteśmy w Kirgizji. Bardzo szeroką, ciągnącą się jeszcze przez kilkadziesiąt kilometrów w kierunku zachodnim doliną Czong Kemin skierowaliśmy się w górę - na wschód w stronę jeziorka Dżassyk Kul. Na naszej drodze pojawiła się jednak przeszkoda nie do pokonania: lodowcowy potok- Południowo-wschodni Tałgar, którego rwący nurt i wysoki poziom wody nie przepuścił nawet najsilniejszych śmiałków z naszej grupy. Nici z kąpieli w jeziorku dziś wieczorem - musimy się rozbić nad strumieniem i liczyć na cud. Wstaliśmy jeszcze przed wschodem słońca, by przekroczyć strumień nim lodowiec zacznie się topić. Kalkulacja okazała się słuszna. Chwilę później dotarliśmy do jeziorka o zupełnie niezwykłej szmaragdowej barwie i temperatura wody wynosząca... zaledwie 2st. C! Nie mogło to nas jednak zniechęcić do kąpieli. Najtwardsi pływali ponad minutę, co było nie lada wyczynem. Od jeziora Issyk Kul dzieliło nas coraz mniej kilometrów. Kolejnego dnia czekało na nas ostatnie na tym trekkingu podejście pod przełęcz. Mieliśmy dwie możliwości: dostać się do doliny Diegon Ata, lub - w razie zbytnich trudności - przełęczą Ak-Suu dotrzeć do doliny Czong Ak-Suu. Wschodnim Ak-Suu szliśmy równym tempem pod górę, początkowo po kamieniach a potem prawie 8 km rozległym lodowcem, który w miarę upływu czasu coraz bardziej topniał i zamieniał się w pole strumieni. Podejście było bardzo łagodne i nawet brak raków nie przeszkadzał nam w pokonywaniu kolejnych metrów po lodzie. Trasa którą wybraliśmy okazała się jednak niemożliwa do pokonania, bowiem na ostatnich trzydziestu, może czterdziestu metrach podejścia był już tylko pionowy lód. [wolny komentarz:] Szkoda, ale lepiej pójść naokoło i stracić dwa dni niż zlecieć 200m ze śnieżnej ściany i stracić życie. Lekko zawiedzeni pokornie cofnęliśmy się do przełęczy Ak-Suu, którą bezpiecznie dotarliśmy do doliny Czong Ak-Suu. Następnego dnia wieczorem - po złapaniu transportu w dolinie - kąpaliśmy się już w przyjemnie ciepłym Issyk Kul i odpoczywaliśmy na dzikiej plaży w Przystani Grigoriewka. Tyle przeżyć i wrażeń a to dopiero połowa naszej wyprawy...

Nad Issyk Kulem


Pierwszą noc spędziliśmy w dosłownym tego słowa znaczeniu nad Issyk Kulem . Rozbiliśmy się na plaży w miejscu, które pokazała nam pani mieszkająca w Pristani Grigoriewka i prowadząca tam sklep, w którym oprócz wódki i batoników niewiele można było kupić. Wieczorem zrobiliśmy sobie małą imprezę korzystając z produktów, które były dostępne we wspomnianym wyżej sklepie. Następnego dnia postanowiliśmy zostać na wybrzeżu jeszcze jedną noc, ale przenieśliśmy się do dużo większej i bardziej kurortowej miejscowości- Czołpon Aty. Tam zrobiliśmy rejestrację (o dziwo całkiem sprawnie), i posiedzieliśmy na plaży, na której roiło się od turystów i... niestety śmieci. Samo jezioro i jego położenie jest cudowne, ale kultura śmiecenia obecna w całej Azji Środkowej sprawia, że plaże nad Issyk Kulem nie są tak atrakcyjne, jakby mogły być. Nasz pobyt na plaży zakończył się ucieczką przed ulewnym deszczem. Wieczorem zaznaliśmy uroków miejscowej dyskoteki, na której świetnie bawiliśmy się przez pół nocy. Tym sposobem kolejny dzień zaczął się dla nas całkiem późno i upłynął na plażowaniu, bądź oglądaniu, kirgiskiej gry narodowej, w której piłkę stanowi głowa kozła. Wieczorem, marszrutką spod dworca pojechaliśmy do Bishkeku. Podróż okazała się dość długa i do stolicy dotarliśmy dopiero ok. 21. Tam zaczęliśmy rozeznawać się w sposobach, jakimi możemy następnego dnia ruszyć do Osz, oddalonego o ok. 700km od Biszkeku, a potem szukaliśmy hotelu. Udało nam się całkiem tanio wynająć dwa pokoje w pierwszym hotelu sugerowanym przez Lonely Planet.

Biszkek


Biszkek zaczęliśmy poznawać dopiero następnego dnia, bowiem w tym dniu byliśmy już zbyt zmęczeni. Nie jest to jednak miasto, w którym warto długo zostać, nie ma tam specjalne wiele do zobaczenia. My sporo czasu spędziliśmy na największym w Azji odkrytym bazarze- Osz Bazar, gdzie kupowaliśmy kirgiskie czapki, kapcie i inne drobiazgi. Bazar jest naprawdę olbrzymi i nie sposób szybko się zorientować co gdzie się znajduje. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po Biszkeku i pożegnawszy jednego z naszych kolegów, który przyjechał tylko na pierwszy miesiąc naszej wyprawy pojechaliśmy umówiona wcześniej taksówką (najbardziej komfortowy na wyjeździe samochód, którym jechaliśmy w 6 osób) do Osz (koszt taksówki 120$). W Osz czekała nas kolejna przygoda ze znalezieniem transportu, który umożliwiłby nam dostanie się do wioski Sary Mogoł w dolinie Kyzył Suu. Z tego miejsca rozpoczęliśmy nasz trzeci już trekking w Azji Środkowej, tym razem w Pamiro Ałaju w paśmie Kiczi Ałaj (jego szczegóły opiszemy wkrótce). W Osz czekała nas kolejna przygoda ze znalezieniem transportu, który umożliwiłby nam dostanie się do wioski Sary Mogoł w dolinie Kyzył Suu. Z tego miejsca rozpoczęliśmy nasz trzeci już trekking w Azji Środkowej, tym razem w Pamiro Ałaju w paśmie Kiczi Ałaj.
Powrót